|
ARTYKUŁY |
|
PRYMAS. TRZY LATA Z TYSIĄCA
Do Kurii krakowskiej wkroczyli rano, ledwie zaczęło się rozwidniać. Nieprzypadkowo wybrali taką porę. Wiedzieli, że człowiek nagle wyrwany ze snu jest zupełnie bezbronny, do granic przerażony, taki ślimak, z którego zdarto skorupę. Kapitan lubił patrzeć wtedy w oczy, jeszcze nie do końca przytomne, z marzeń sennych nagle zwrócone na rzeczywistość, gdy zdziwienie przechodzi w strach, rozpacz, nienawiść; cholera, ile emocji może wyrażać wzrok księdza, na co dzień taki stonowany albo wyniosły, kiedy w poczuciu swej władzy spowiada, poucza, karmi ciemne masy religijnym opium. Kapitan miał na sobie mundur Ludowego Wojska Polskiego, w sobie zaś dialektyczno-materialistyczny światopogląd, ukształtowany na specjalnym kursie dla oficerów Urzędu Bezpieczeństwa. Jedno i drugie dawało mu przyjemne poczucie siły i misji do spełnienia. I jak każdy człowiek w mundurze musiał mieć oczywiście wroga, czyli tego, co nosi inny mundur. Jego wróg nosił sutannę albo habit.
Pod budynek zajechał czarnym citroënem, tak charakterystycznym dla bezpieki, że poniekąd należał do umundurowania. Był świadom, że już sam widok tego auta budzi lęk, i to też sprawiało mu przyjemność. Razem z citroënem pod budynek Kurii zajechały dwie ciężarówki. Z jednej wyskoczyli uzbrojeni żołnierze i błyskawicznie ustawili się w szpaler przed wejściem, z drugiej wysiadło kilkunastu panów w ceratowych płaszczach. Wróg najwyraźniej nie spodziewał się natarcia, w oknach budynku bowiem nie paliło się ani jedno światło. Co dziwniejsze, drzwi były otwarte. Kapitana na chwilę to zirytowało: wolałby, żeby się zabarykadowali, stawiali opór, oddali kilka strzałów z tych pistoletów, których jak wiadomo, dostarcza im centrala w Watykanie. Wtedy mógłby liczyć na awans i order za odwagę. Ale ci dranie w sutannach z właściwą sobie hipokryzją wolą udawać owieczki. źagodne, bezbronne, rozmodlone. Idąc po schodach, z rozbawieniem pomyślał o kontraście tego urzędu ze swoim. U niego, w komendzie UB, są podwójne drzwi, i to takie, co wytrzymają strzał z moździerza. I oczywiście stale zamknięte. Uzbrojeni w broń maszynową wartownicy patrzą przez wizjer, a decyzję, komu otworzyć, podejmuje wysoki rangą oficer. A tu po prostu sobie weszli i idą po schodach. Tych, po których przyjechali, spotkali dopiero w holu. Przerażone siostry zbiły się w gromadkę. Nadbiegających księży brutalnie ustawiono w szeregu. Pod ścianą, jak do rozstrzału.
Ksiądz kanclerz, nerwowo poprawiając okulary, zbliżył się do kapitana. Głos mu drżał.
Bardziej oburzony czy wystraszony? -- zastanawiał się kapitan.
-- To niedopuszczalne pogwałcenie prawa! Czy zdaje pan sobie sprawę, jak to wpłynie na stosunki między państwem a Kościołem? Będziemy protestować u najwyższych władz w Warszawie.
Kapitan przyglądał mu się z kamienną twarzą i wyciągnął złożoną we czworo kartkę papieru.
-- To mnie nie obchodzi, wykonuję rozkazy. Oto nakaz rewizji. W przypadku utrudniania czynności służbowych będziemy zmuszeni do użycia siły. -- Jego wargi wykrzywił ironiczny grymas.
Ksiądz kanclerz chciał coś jeszcze mówić, lecz kapitan go wyminął. Nie miał czasu na jałowe dyskusje. Budynek należało przeszukać od strychu do piwnic. Jego ludzie już przystąpili do dzieła: wyrzucali z szaf dokumenty i skoroszyty akt, kartkowali książki, otwierali każdą szufladę, opukiwali ściany i podłogę, w kilku miejscach -- kapitan, widząc to, uśmiechnął się z uznaniem -- zerwali nawet tapetę i dębowy parkiet.
-- Towarzyszu kapitanie -- zaraportował młody ubek -- w piwnicach jest mnóstwo malowideł w złotych ramach, jakieś figury, nawet stare szable...
Był podniecony znaleziskiem i stojąc przed swym zwierzchnikiem, ciągle jeszcze miał przed oczami skrzynie pełne skarbów. Mroczne lochy Kurii przywodziły mu na pamięć przygodowe książki, które lubił czytać w dzieciństwie. O Tomku Sawyerze i Hucku Finnie, jak w podziemnych grotach natrafili na skarb Indianina Joe. Potem instruktor szkolnej organizacji młodzieżowej pouczył go, iż powieści takich nie wolno czytać, w zamian polecając lekturę książki o Pawce Morozowie, pionierze, co wydał NKWD własnych rodziców.
Kapitan podniósł wzrok znad papierów.
-- Wynieść i załadować do samochodów -- powiedział spokojnie. Jego wzrok powędrował za szybę dębowej bibliotecznej szafy, gdzie stała butelka koniaku i kieliszek. Nalał złocistego płynu do kieliszka i wypił jednym haustem. W tym czasie tajniak majstrujący przy szufladzie poradził już sobie z zamkiem i podniósł się, trzymając w ręce gruby plik zielonych banknotów.
-- Dolary!
Kapitan skinął tylko głową, nie wydawał się zaskoczony. To normalne -- skoro są szpiegami Zachodu, zapłatę otrzymują w dolarach. Jakby spełniając toast za kogoś nieobecnego, wylał z butelki resztkę koniaku na rozrzucone na podłodze papiery. Idąc korytarzem, uśmiechnął się do siebie. Był naprawdę zadowolony, a widok, który zastał w holu, jeszcze umocnił jego dobre samopoczucie.
Panowała tam cisza, z rzadka tylko przerywana odgłosem kroków przechodzących tajniaków. Gromadka stała nadal, otoczona żołnierzami z wycelowaną bronią. Po twarzy jednej z zakonnic płynęły łzy, siwiutki ksiądz obracał w palcach paciorki różańca, a jego wargi poruszały się niemal bezgłośnie:
-- Módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę...
Właśnie miał nastąpić ten najważniejszy, szczytowy punkt programu. Mimo sześciu lat przepracowanych w bezpiece, ciągle jeszcze czuł w takich momentach miły dreszczyk, a jego puls lekko przyspieszał. By nie dać tego po sobie poznać, oblekł twarz maską znudzonej rutyny. Stanął przed szeregiem księży.
-- Osoby wyczytane mają wystąpić! -- Z wyjętej z kieszeni munduru pomiętej kartki zaczął czytać: -- Ksiądz Wit Brzycki -- aresztować, ksiądz Jan Pochopień -- aresztować, ksiądz Bolesław Przybyszewski -- aresztować...
Żołnierze po kolei wyprowadzali wyczytanych księży do samochodu. Nie minęło pół godziny, i budynek Kurii opustoszał. Pomieszczenia wyglądały, jakby przeszedł przez nie huragan. Siwy ksiądz stał bezradnie w pokoju wśród wywalonych szuflad, rozrzuconych wszędzie papierów. -- Trzeba dzwonić do księdza arcybiskupa... Do prymasa do Warszawy...
Rano na biurku pułkownika Wyrwy jak co dzień czekała prasa. Sięgnął po "Trybunę Ludu" i pochylony nad szeroką płachtą gazety czytał: Aresztowanie agentów watykańskich w Kurii krakowskiej, i dalej: "Bezpośrednim powodem aresztowań księży była rewizja przeprowadzona przez funkcjonariuszy państwowych, podczas której znaleziono kilka tysięcy dolarów i dzieła sztuki nie udokumentowanego pochodzenia. Świadczy to niezbicie o kontaktach Kurii z imperialistycznymi mocarstwami, które za świadczone usługi -- działalność szpiegowską i antypaństwową -- płaciły dolarami i wartościowymi dziełami sztuki".
Zadzwonił telefon. Pułkownik sięgnął po słuchawkę.
-- Dziękuję, wszystko przebiegło zgodnie z planem. Następne kroki... Tak... Rozumiem, zależnie od reakcji. Jesteśmy dobrze przygotowani, bądźcie spokojni...
Odłożył słuchawkę i sięgnął pod blat biurka. Znajdował się tam przycisk dzwonka, taka dodatkowa gwarancja bezpieczeństwa, gdyby osoba przesłuchiwana postanowiła stawiać czynny opór. Za chwilę w gabinecie zjawił się wezwany oficer.
-- Na wszelki wypadek, oczywiście umówione miejsce... -- Wyrwa zawahał się. -- Najlepiej już dziś w nocy.
Życie w klasztorze toczy się ustalonym, niezmiennym rytmem, określonym przez regułę: liturgia, praca, kontemplacja, lektura. Ojcowie i bracia wstają wcześnie, na jutrznię, więc o pierwszej w nocy wszyscy już śpią. Tak było i w Stoczku. Nawet brat furtian, choć ma obowiązek iść do drzwi na dzwonek, zasnął spokojnie -- rzadko się zdarza, by ktoś budził zakonników w środku nocy.
Otoczony ogołoconymi z liści drzewami klasztor wyglądał jak wymarły. Panowała cisza. Nagle w oddali zabrzmiał odgłos samochodowych silników. Z wolna narastał. Przez ciemność i siąpiący deszcz przebiły się światła reflektorów. Kolumna samochodów zatrzymała się za gęstymi krzakami tuż obok klasztoru. Z ciężarówek wysypywali się żołnierze i cywile w nieprzemakalnych płaszczach. Słychać było szczęk broni, chlupotanie butów w rozmiękłym gruncie, krótkie okrzyki rozkazów. Kiedy wyłamywano bramę na dziedziniec, w klasztorze wszyscy jeszcze spali.
Brat furtian, popchnięty brutalnie, przewrócił się na posadzkę, ktoś wydarł mu klucze. Napastnicy wdarli się do klauzury, łomotali do drzwi cel, tarmosili ledwo przebudzonych zakonników.
-- Wynosić się! Budynek przejmuje państwo!
Bracia w popłochu próbowali zebrać skromny dobytek, lecz wszystko leciało im z rąk; ubecy darli się, poganiali, niektórzy nawet wymachiwali bronią.
-- Do samochodów, prędko, prędko!
Mnisi w białych habitach biegli przez zalany deszczem dziedziniec. W popłochu, jak z nagła zaatakowane stado owiec. Lufy karabinów kierowały ich w stronę czterech ciężarówek, które z podniesionymi z tyłu plandekami i opuszczonymi klapami wyglądały, jak gdyby rozwarły paszcze. Białe habity jeden po drugim znikały w ciemnościach bud i gasły, tak jakby zapadały się w niebyt.
Kiedy zaczęło świtać, jeden z wartowników pozostawionych w opustoszałym klasztorze znalazł przed wejściem zabłocony, czarno oprawiony tom ze złoconymi brzegami. Podniósł i sylabizując przeczytał:
--Lau-de-tur Jesus Christus....
Na Miodowej już tylko w jednym oknie paliło się światło. Ksiądz prymas przeżegnał się i podniósł z kolan. W zwykłej czarnej sutannie nie wyglądał teraz na kardynała świętego Kościoła rzymskiego.
Wyprostowany podszedł do biurka. Z uczuciem ulgi zasiadł do maszyny i zdecydowanie uderzył w klawisze: "W poczuciu najwyższego obowiązku Episkopat Polski wskazuje na tragiczny los Kościoła w Polsce... Usuwa się religię ze szkół państwowych. Dzieci katolików kształci się wbrew woli rodziców w duchu marksistowskim i w atmosferze antyreligijnej i antychrześcijańskiej. Władze administracyjne usuwają z zajmowanych stanowisk księży proboszczów, dziekanów i wikariuszy... Kościół katolicki w Polsce hołduje myśli Ťco jest cesarskie, cesarzowi, a co boskie -- Boguť i czyni wszystko, by zadanie to wypełnić jak najsumienniej. Ale zastrzega, że rzeczy bożych na ołtarzach Cezara składać nam nie wolno. Non possumus! " Dalej następował podpis: "W imieniu Episkopatu Polski Stefan kardynał Wyszyński, Prymas Polski".
Prymas wykręcił pismo z maszyny, oddzielił kopię, włożył kartkę do koperty i starannie opieczętował. Za oknem zaczynało już szarzeć, lecz on nie czuł się zmęczony. Znów ukląkł do modlitwy...
Jak zwykle o dziesiątej rano, oficer przyniósł pierwszemu sekretarzowi korespondencję. Wchodząc do gabinetu, zameldował się przepisowo i położył na biurku czerwoną tekę z wytłoczonym złotym orłem. Zdziwiło go, że tego dnia Bierut nie odprawił go natychmiast, zupełnie jakby o nim zapomniał; w jego obecności zaczął szybko przeglądać listy i spośród kilkunastu wybrał jeden, najwyraźniej ten, którego się spodziewał. Nerwowo, niecierpliwie rozerwał kopertę. Skupiony czytał, rysy mu tężały, na twarz wystąpił rumieniec. Wściekły, odruchowo zgniótł kartkę w dłoni. Wstał, zaczął krążyć po gabinecie, poruszając wąsem zupełnie jak On, generalissimus -- grymas ten ćwiczył nieraz przed lustrem.
-- Stalinowi -- warknął -- nikt nie odważyłby się tak przeciwstawić, ani jemu, ani jego następcy... Wreszcie usiadł, rozprostował pomięty papier, jeszcze raz przebiegł wzrokiem tekst i sięgnął po słuchawkę. I dopiero teraz przypomniał sobie o stojącym na baczność poruczniku i kazał mu wyjść.
Rozmowa toczyła się po rosyjsku. Bierut mówił spokojnie, lekko ściszonym głosem. Gdy skończył, na jego twarzy pojawił się ciepły, życzliwy uśmiech, ten sam, z jakim przyjmował kwiaty z rąk uczennic, a na początku swego panowania trzymał dzieci do chrztu. Miał zgodę. Zgodę samej Moskwy. Przygładził klapy marynarki i otworzył drzwi do sekretariatu.
-- Proszę wezwać na jutro, na szóstą po południu, źubieńskiego, Kozyrę i pułkownika Wyrwę. Spotkanie w gabinecie prywatnym.
Niedzielna msza u Świętej Anny zawsze gromadzi licznych wiernych. Tego dnia jednak było ich znacznie więcej niż zwykle. Szczelnie wypełniony kościół. Ciasno nawet w kruchcie. Atmosfera napięcia. Warszawiacy oczekiwali na słowo swojego biskupa.
W chwilę po rozpoczęciu mszy na Krakowskim zaparkowało kilka samochodów. Wokół kościoła zaroiło się od charakterystycznych sylwetek. Każdy mieszkaniec stolicy na kilometr rozpoznawał w nich tajniaków bezpieki.
Ksiądz prymas nie miał tym razem nawet konspektu kazania. Nie potrzebował. Wiedział przecież dokładnie, co musi powiedzieć. Znał każde słowo swego sprzeciwu i niepokoju o przyszłość. Jego obowiązkiem było podzielić się tym z wiernymi. Gdy wszedł na ambonę, w kościele zaległa zupełna cisza, czasem tylko przerywana stłumionym kaszlnięciem. Zaczął mówić. Spokojnym, pewnym głosem. W kościele nie było chyba nikogo, kto nie odczuwałby wagi jego słów.
-- Nie wolno sięgać do ołtarza, nie wolno stawać między Chrystusem a kapłanem. Nie wolno gwałcić sumienia kapłana, nie wolno stawać między biskupem a kapłanem. Sensem ustroju Kościoła i kapłaństwa jest prawdziwa wolność sumienia. Uczymy, że należy oddać, co jest Cezara -- Cezarowi, a co bożego -- Bogu. Ale gdy Cezar siada na ołtarzu, to mówimy krótko: nie wolno! Non possumus!
Skończył, odłożył pismo, zgasił lampkę na pulpicie. Odwrócił się już do zejścia, lecz nagle -- kierowany niespodziewanym przeczuciem -- zatrzymał się. Ludzie zamarli w pełnym napięcia oczekiwaniu. Było jasne, że prymas chce im jeszcze coś przekazać.
-- Bracia, mam wewnętrzny przymus wypowiedzenia jeszcze kilku słów... Bracia! Gdyby mówili, że prymas ma nieczyste ręce, nie wierzcie. Nigdy nie sięgnęły po nic dla siebie. Gdyby mówili, że prymas stchórzył -- nie wierzcie! Nigdy nie byłem tchórzem. Wolałbym zginąć niż stchórzyć. Gdyby mówili, że prymas działa przeciwko narodowi i własnej ojczyźnie -- nie wierzcie! Kocham ojczyznę więcej od własnego serca i wszystko, co czynię dla Kościoła, czynię dla niej...
W ciszy ktoś zaintonował: "My chcemy Boga..." i tłum podjął pieśń. Zgodnym, potężnym głosem.
Powrót do strony głównej artykułów